Wspomnienia mjr Bronisława Malca ps. "Żegota", uczestnika akcji rozbicia obozu:
W lutym 1945 roku ekspedycja poszukiwawcza z obozu nieoczekiwanie najechała wioskę Nowiny i aresztowała mojego brata Jana Malca ps. "Jawor". Brata zabrali ze sobą do obozu i przetrzymali przez dwie doby, w specjalnym bunkrze, bez możliwości jakiegokolwiek kontaktu z więźniami, przeprowadzając intensywne śledztwo. Wypytywali się o mnie, gdzie przebywam. Brat mówił, że poszedłem do wojska i nie ma mnie w domu. Nie uwierzyli. Przesłuchania prowadzili przez cały czas pobytu o różnych porach dnia i nocy, zarzucając mu współpracę z Niemcami wypytywali o miejscowe organizacje akowskie. Tłumaczył, że nie mógł współpracować z Niemcami, skoro w maju 1944 roku brał osobiście udział w akcjach przeciwko Niemcom, wspólnie z oddziałem radzieckim w rozbiciu własowców przy moście kolejowym na rzece Sopot, gdzie zostało zabitych 6 Niemców, a 18 własowców zostało pojmanych. Przesłuchujący sprawdzali jego informacje w wiosce, a po ich potwierdzeniu brat został zwolniony. Po tym wydarzeniu miałem się na baczności. Jednocześnie czyniłem starania, by nawiązać jakiś kontakt z polskim wojskiem z obozu. Los mi sprzyjał, nadarzyła się ku temu nieoczekiwana okazja. W miesiącu lutym 1945 r. komendant Konowałow poznał pannę ze wsi Oseredek - Marię Wrębiak, która tak mu się spodobała, że po dwóch tygodniach znajomości zabrał ją do siebie do obozu, gdzie wspólnie zamieszkali. Współlokator prokurator przeprowadził się do gajówki. Kochankowie zamieszkali samodzielnie. Należy domyślać się, że narzeczona dążyła do ślubu, gdyż po miesiącu, w marcu 1945 roku oboje pojechali do Majdanu Sopockiego, gdzie znajduje się Parafia Rzymskokatolicka. Pomimo, że Konowałow był zatwardziałym komunistą ateistą, zgodził się na ślub, pod presją wymusił na księdzu Józefie Gonkowskim udzielenie im ślubu w kościele. Pan młody okazał się szczodry, za udzielenie ślubu zapłacił księdzu drewnem, które bezkarnie zabrał spod pieca tzw. wapniarki Biczakowi Michałowi ps. "Jałowiec", który też należał do AK. Również solidnie przygotował się do wesela. W dniu 15 lub 16 marca 1945 r. na parę dni przed ślubem Konowałowa z obozu wyjechała grupa wojska z kilkoma oficerami do miejscowości Olchowiec w gminie Obsza po zaopatrzenie na wesele. W Olchowcu zarekwirowali u gospodarzy dwie pary koni wraz z furmankami, na które załadowano świniaki, zabrali również dwie krowy. Z tym łupem powrócili do obozu. Na drugi dzień z Olchowa do obozu przyszli rolnicy, właściciele zarekwirowanych koni i furmanek. Chcieli je odzyskać, w związku z rozpoczynającymi się wiosennymi pracami polowymi. W odpowiedzi komendant rozkazał gospodarzy zamknąć. Przesiedzieli w obozowym bunkrze dobę, na drugi dzień wywieziono ich do aresztu gminnego, który znajdował się przy posterunku MO w Majdanie Sopockim. Tam ich przetrzymano kolejną dobę. Po dwóch dniach od zatrzymania przyjechali żołnierze z obozu, zabrali więźniów na furmankę i wywieźli do pobliskiego lasu między Majdanem Sopockim, a Ciotuszą Starą. Tam w gęstym zagajniku świerkowym w odległości 3O m od drogi zostali zastrzeleni. Ciała pozostawiono, leżały nie zakopane, ponieważ było już ciepło nastąpił ich rozkład i dopiero wówczas przechodzący drogą ludzie odnaleźli ciała zamordowanych. Te barbarzyńskie działania nie wywierały najmniejszego wrażenia na takich zwyrodnialcach jak 24-letni komunista Wołodia Konowałow. W dniu 19 marca 1945 roku, o godzinie 11 wraz ze swoją oblubienicą, w towarzystwie podkomendnych oficerów i szeregowych, którzy stanowili jego ochronę osobistą, zjawił się w kościele w Majdanie Sopockim, gdzie miał odbyć się ich ślub. Ja także postanowiłem wziąć udział w tej "uroczystości". Wówczas posiadałem lewe papiery na nazwisko Gajewski Bronisław, a mój wygląd był im nieznany. Bacznie wszystko obserwowałem. Po ceremonii ślubnej, po wyjściu z kościoła, wojsko ustawiło się przed kościołem w dwuszeregu. Żołnierze oddali swemu komendantowi trzy salwy honorowe, " świta" składała gratulacje i życzenia na nowej drodze życia. Po czym pan młody oświadczył żołnierzom, że mają wolne do godz. 19.00, z obowiązkiem powrotu do obozu najpóźniej o godz: 19.30. Konowałow odjechał z małżonką, świtą i ochroną osobistą. Reszta żołnierzy pozostała przed kościołem. Nieskrępowani obecnością komendanta zaczęli psioczyć na Konowała, że ich nie zaprosił na poczęstunek, że są głodni, źle traktowani, że nie mają pieniędzy. Stojąc obok, słysząc niemal jawną krytykę w wojsku raczej niedopuszczalną, pomyślałem sobie w jednej chwili, że mam dobrą okazję do nawiązania kontaktów z nimi, że lepszej okazji nie będzie. Po śpiewnym akcencie w rozmawiających rozpoznawałem pochodzenie wileńskie. Zdecydowałem się na działanie. Podszedłem do najbliżej stojących trzech żołnierzy z propozycją, że jak są tak głodni, to żeby poszli ze mną, ja znam w wiosce gospodarza, u którego będzie można sobie pojeść, a może nawet i wypić kielicha. Słysząc tak nieoczekiwaną i korzystną propozycję, po chwili namysłu chętnie się zgodzili. W duchu pomyślałem, że i mnie także trafiła się wymarzona okazja, przybliżająca mnie do realizacji mojego planu. We czterech poszliśmy do Dzidy Ignacego gospodarza, którego bardzo dobrze znałem, był on naszym człowiekiem. Poprosiłem jego żonę Agnieszkę, żeby zrobiła nam obiad, bo żołnierze są głodni i chcą dobrze zjeść, a ja jej za wszystko solidnie zapłacę. Mój plan działał doskonale. Żołnierze jedli do syta często zakrapiając, o co dbałem osobiście. Ponieważ byli wygłodzeni alkohol zrobił swoje, szybko rozwiązały im się języki i rozpoczęła się dyskusja. W sposób delikatny zacząłem ich najpierw wypytywać skąd pochodzą, co tu robią. Opowiadali, że są z Wileńszczyzny, z miejscowości Oszmiana, że należeli do AK. Powiedzieli, że po zajęciu ich terenów przez Armię Czerwoną nie mieli innego wyboru jak tylko pójść do Polskiej Armii "Berlinga", żeby uniknąć deportacji na Sybir, lub nie dostać się do więzienia. W ten sposób zostali zmuszeni do wstąpienia w szeregi Wojska Polskiego i tym sposobem dość nieoczekiwanie znaleźli się na naszym terenie.
Wówczas powiedziałem im, że ten, którego ich dowódcy aresztowali w Nowinach i siedział w obozie przez dwie doby, to jest mój brat. Ja natomiast jestem tym, którego ścigają za przynależność do AK. Informacją tą nie wydawali się być zaskoczeni, odniosłem wręcz wrażenie, że nawet się ucieszyli, jak mówili w końcu trafili na swojaka, ponieważ już od przyjazdu w te strony chcieli nawiązać kontakt z miejscową komórką AK. Do tej pory nie było okazji, a nie znając terenu nie mogli znaleźć kontaktu, dopiero sposobność nadarzyła się z okazji ślubu komendanta, z czego są bardzo zadowoleni. Dotychczas w obozie mówiono im, że znajdują się w nim bandyci spod znaku AK, którzy współpracowali z Niemcami i żeby w związku z tym mieli się na baczności. Teraz już niemal w sposób otwarty zacząłem ich wypytywać o obóz. Kto tam właściwie siedzi, jacy to są więźniowie, bo plotka głosi, że to są Volksdeutsche. W odpowiedzi usłyszałem, że to nie żadni Volksdeutsche, tylko Akowcy, aresztowani na terenach zajętych przez Armię Sowiecką. Opowiadali mi o wszystkim: co się w obozie i poza obozem dzieje, a szczególnie w miejscach katorżniczej pracy więźniów. Mówili jak ich nieludzko traktują, maltretują, jak się na nich wyżywają, jak często komendant Konowałow z prokuratorem zmuszają, żeby Polak zabijał Polaka. Po tych wszystkich rozmowach doszliśmy do wniosku, że jeśli nie rozbije się tego strasznego obozu, to oni wszystkich więźniów wymordują. Wówczas oświadczyłem im, że ten pomysł muszę przedstawić swojemu dowódcy. A on podejmie stosowną decyzję, wówczas ja ich skontaktuję z nim i omówimy wspólnie plan akcji rozbicia obozu i uwolnienia wszystkich więźniów. Wyznaczyłem im dzień, miejsce i godzinę spotkania.
W kolejnej, ostatniej części, relacja z przygotowania i przebiegu akcji rozbicia obozu mjr. Bronisława Malca ps. "Żegota" dziś prezesa ŚZŻA Koła Rejonowego w Suścu.
Opracował Tomasz Książek.